Miejsce: MEFJORD BRYGGE
Termin: 27.07.2012 – 08.08.2012
Skład: Jurek, Łukasz, Piotr, Wojtek

7 Po powrocie z Efjord zadecydowaliśmy, że w następnym roku zrobimy sobie małą przerwę od połowów w Norwegii. Z takim nastawieniem weszliśmy w 2012 rok. Pewnego dnia spotkaliśmy się z Wojtkiem, który nie brał udziału w wyprawie na Lofoty. On po wysłuchaniu naszych relacji stwierdził, że miałby bardzo wielką ochotę pojechać. Swoimi chęciami wzbudził nasze marzenia o tym pięknym kraju. Nawet nie spostrzegliśmy się, kiedy wyjazd na wędkowanie w Norwegii stał się faktem. Tak więc Łukasz zabrał się za przeczesywanie Internetu w poszukiwaniu wolnych miejsc. Nie mieliśmy odpowiednio dużego samochodu, więc postanowiliśmy, że jedziemy tylko we czwórkę. Długo zastanawialiśmy się nad wyborem miejsca, na nic nie mogliśmy się zdecydować. Początkowo Bakkan Wahl miał być celem naszego wyjazdu. Za tym miejscem przemawiały dwa fakty: pierwszy to cena, a drugi to bardzo dobra znajomość fajnych “miejscowek” przez nas. Łukasz nawet zadzwonił do właściciela i uzgodnił ceny. Jednak myśl o dalekiej północy nie dawała nam spokoju. W końcu zadecydowaliśmy, że Mefjord Brygge położone na wyspie Senja będzie celem naszej podróży.
2Nawet nie wiadomo kiedy nadszedł długo wyczekiwany przez nas czas wyjazdu. Umówiliśmy się u Piotra na godzinę dziesiątą. Grażyna z Kasią przygotowywały pyszne kanapki na drogę a my w tym czasie pakowaliśmy wszystkie bagaże i sprzęt wędkarski do samochodu i na przyczepkę. Po pożegnaniu się z małżonkami ruszyliśmy w trasę. Po drodze zabraliśmy Jurka z Grudziądza i udaliśmy się w kierunku Gdańska na prom. Po wjechaniu na pokład statku załatwiliśmy podłączenie zamrażarki do prądu. Wypiliśmy po piwku, zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Poranna kąpiel, śniadanko i z niecierpliwością oczekiwaliśmy na dopłynięcie do portu w Nynashamn. Po zjechaniu na szwedzką ziemię udaliśmy się na północ. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilkukrotnie w różnych potencjalnie ciekawych miejscach.

42Norwegia przywitała nas bardzo surowo. Było zimno, mgła i padał deszcz, jednak każdy kolejny kilometr dawał nam coraz lepszą pogodę. Już przed samym Mefjord świeciło pięknie słońce. Po przybyciu na miejsce otrzymaliśmy klucze do domku i zaczęliśmy się rozpakowywać. W następnej kolejności zabraliśmy się do montowania sprzętu wędkarskiego. Ku naszemu zdziwieniu usłyszeliśmy polski głos. Okazało się, że w Mefjord Brygge pracuje nasz rodak. Radek przekazał nam najważniejsze informacje, pokazał łodzie i ciekawe miejscówki na ryby. Po małym posiłku wyruszyliśmy w morze na pierwsze połowy. W ostatnich dniach pogoda była nieciekawa, więc pomimo słońca i lekkiego wiatru morze było jeszcze rozbujane. Popłynęliśmy na dwie góreczki, które znajdowały się na środku fiordu. Dryfowaliśmy z głębokości siedmiu do pięćdziesięciu metrów. Po drodze na echosondzie pokazywały się zapisy małych czarniaczków, które brały na pilkera. Wystarczyło wtedy opuścić małego uczepionego do blaszki seja i poczekać na atak większej ryby. Uderzenia dorszy były gwałtowne. Brały ryby pięcio, sześcio kilogramowe. Złowiliśmy po skrzynce i wróciliśmy do potru. Byliśmy skonani podróżą, więc szybko sfiletowaliśmy wszystkie ryby i położyliśmy się spać.

Kolejnego dnia przywitała nas przepiękna pogoda. Przepiękna – to znaczy bezwietrzna. Co prawda morze było jeszcze trochę rozbujane, jednak brak wiatru oraz prognozy wprawiły nas w dobry nastrój. Wszędzie wkoło rozpościerała się gęsta mgła, która przysłaniała grzbiety gór. Widoczność wprawdzie była na tyle dobra, żeby wypłynąć. Sąsiedzi z domku obok szykowali się do powrotu do kraju. Była to bardzo sympatyczna niemiecka ekipa, której nie zdołaliśmy dobrze poznać. Koledzy zawołali nas do siebie i z chęcią pochwalili się swoimi połowami, pokazali fajne miejscówki oraz podpowiedzieli, jakimi technikami wędkować. Łowili na duże 300-400g pilkery, na blacie o głębokości 15 metrów. Złowili tam bardzo dużo pięknych dorszy. Nie chciało nam się wierzyć, że tak og14romne ryby przebywają na takich płyciznach. Po śniadaniu zaczęliśmy przygotowywać się do wypłynięcia. Spakowaliśmy sprzęt, zatankowaliśmy łódkę i wyruszyliśmy na połów. Postanowiliśmy łowić na otwartym morzu, na blacie o głębokości 30 – 40 metrów oddalonym od portu o około 25 kilometrów. Po drodze zatrzymaliśmy się na obławianej dzień wcześniej górce, gdzie złowiliśmy kilka średnich dorszy. Po dotarciu do blatu zaczęły się poszukiwania. Echosonda pokazywała wszędzie podobną głębokość, niestety nie było oczekiwanych zapisów i wielkich ławic ryb. Zadecydowaliśmy, że pomimo ich braku spróbujemy. Brań nie było zbyt wiele. Łowiliśmy na kawałek mięsa, więc czasami uczepiały się brosmy. Ten gatunek ryb nie bardzo nam odpowiadał, więc wypuszczaliśmy je z powrotem do wody. Piotr złowił niedużego około 4-kliogramowego halibuta, a Wojtek podobnej wagi zębacza. Złowiliśmy również kilka średniej wielkości dorszy. Łukasz łowił na uzbrojonego półkilogramowego czarniaka. Podczas podciągania martwej ryby po dnie nastąpiło branie. Był to halibut. Walka była bardzo emocjonująca, ryba robiła bardzo duże odjazdy, po kilka, kilkanaście metrów. Po podciągnięciu ryby do lustra wody, halibut zrobił nawrót z powrotem do dna. Łukaszowi w końcu udało się wyholować rybę, koledzy pomogli w podebraniu okazu. Halibut po zważeniu miał 13,5 kg. Na blacie łowiliśmy jeszcze kilka godzin, złowiliśmy parę ładnych dorszy i zębaczy. Po drodze do domu zatrzymywaliśmy się wiele razy i testowaliśmy różne miejscówki. Łukaszowi udało się zapiąć bardzo ładnego około dwukilogramowego karmazyna. Po powrocie do portu oczywiście obowiązkowe ważenie okazów, kolacja a następnie filetowanie złowionych ryb. Na miejscu było duże pomieszczenie – mroźnia, w której paczki z filetami zamarzały prawie natychmiastowo. Po wykonaniu ciężkiej pracy usiedliśmy do małego kieliszeczka i zaczęliśmy omawiać plany na kolejne wędkowanie.

Następnego dnia pogoda była podobna. Wybraliśmy się na naszą góreczkę, gdzie złowiliśmy kilka dorszy. Później próbowaliśmy swoich sił na blacie z poprzedniego dnia. Efekty niestety nie były tak rewelacyjne, jak wcześniej. Niemniej jednak połów był nienajgorszy. Po powrocie do portu czekał nas podobny scenariusz: obiad, filetowanie oraz planowanie dnia następnego.

54

 Dzień czwarty. Postanowiliśmy przeczesać miejsce, jakie pokazali nam koledzy z Niemiec. Było oddalone o około 30 km, więc po drodze zatrzymaliśmy się na naszej góreczce. Wyszło tam kilka rybek. Kolejny postój zrobiliśmy w zatoczce przy cyplu fiordu. Tam złowiliśmy kilka ładnych zębaczy. W końcu dotarliśmy do blatu. Najpierw rozpoczęliśmy na samym krańcu. Było tam bardzo fajne miejsce, jęzor 40 metrów a w koło mniej więcej 70. Zaczynaliśmy na grzbiecie i schodziliśmy głębiej. Przy dnie pojawiły się bardzo ładne zapisy, po chwili wszyscy ciągnęliśmy ładne dorsze. Największe miały 11-12kg. Wykonaliśmy tam kilka napłynięć. Po ustaniu brań postanowiliśmy dryfować w kierunku płycizny. Tam, na skraju Wojtek złowił ładnego 11 kilogramowego czarniaka. Walka była bardzo emocjonująca. W tym samym miejscu Łukasz złowił niedużego halibuta. Zaczęliśmy próbować na płyciźnie. Było tam bardzo dużo podwodnych roślinności, więc pozrywaliśmy blachy. Nagle zrobiło się bardzo zimno i zaczął wiać bardzo przenikliwy wiatr. Od razu zorientowaliśmy się, że dzieję się coś bardzo niedobrego. Przed wypłynięciem sprawdzaliśmy, nie było żadnych złych prognoz. Z północy zaczęła nadciągać bardzo gęsta mgła. Postanowiliśmy nie próbować więcej, tylko szybko zbierać się stamtąd, zaczęło nawet grzmieć. Mimo że płynęliśmy szybko otuliła nas gęsta mgła. Zrobiło się po prostu biało, nie było widać nawet dziobu. Malutkimi kroczkami, z pomocą gps-a kierowaliśmy się w stronę domu, w końcu wyszliśmy z mgły. Wewnątrz fiordu wypogodziło się, my jednak popłynęliśmy do portu. Porcja ryb była i tak bardzo imponująca, więc czekała nas praca do późna.

44Dzień piąty. Rewelacji, takiej jak opowiadali Niemcy na blacie nie było. Co prawda na płytkim nie próbowaliśmy zbyt dużo, jednak miejsce nas do siebie nie przekonało. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz na drugim, głębszym blacie, który obławialiśmy dwa pierwsze dni. Łowili tam koledzy na innych łódkach. Znaleźliśmy ładne zapisy drobnej ryby, jednak nie było tym miejscu zbyt wiele dorszy. Szukaliśmy tam jeszcze kilka godzin. Obławialiśmy różne miejsca, jednak głębokość była wszędzie taka sama, zero spadów. Zaczęło się uspokajać, wyszło słońce, zrobiło się bardzo ładnie. Postanowiliśmy zmienić miejsce i spróbować jeszcze raz na blacie Niemców. Mały przelot – około20 minut i byliśmy na miejscu. Miejscówka okazało się to strzałem w dziesiątkę. Niemal natychmiastowo zaczęliśmy łowić dorsze. Ryby były bardzo ładne – dużo w granicach 10 kg. Głębokość od 6 do 20 metrów. Było tam bardzo dużo roślinności, jednak opuszczaliśmy blachy do połowy wody. Było widać, jak do pilkera podpływają duże dorsze, w końcu jeden z nich atakował blaszkę. Wszyscy ciągnęliśmy rybę za rybą. Każdemu buzie się śmiały i drętwiały ręce. Ostatnie sztuki postanowiliśmy wypuszczać, ponieważ już nawet nie w skrzynkach, a w łodzi zaczęło brakować miejsca. Podczas powrotu do portu łódka, która normalnie rozkręcała się do 4300 obrotów tym razem miała tak ciężko, że wykręcała jedynie 3500. Na początku było nam głupio, bo myśleliśmy że koledzy z innych ekip będą mieli nas za pazernych, jednak zaraz wszyscy zaczęli nam gratulować, wypytywać oraz robić zdjęcia. Oczywiście podzieliliśmy się naszą miejscówką ze wszystkimi chętnymi, w końcu każdy ma prawo połowić. Było już bardzo późno, więc po pierwsze poszliśmy się najeść. Wiedzieliśmy że czeka nas bardzo ciężka i długa praca. Filetowanie skończyło się o 3 w nocy. Wywieźliśmy jeszcze odpadki z filetowanych ryb na środek fiordu i poszliśmy spać.

Dzień szósty powitał nas bardzo brzydką pogodą. Padało i wiało. Zapowiedzi na najbliższe godziny nie były również optymistyczne. Pojechaliśmy do sklepu. Później cały dzień spędziliśmy w domu.

12Dzień siódmy również nieciekawy. Prognozy zapowiadały poprawę, ale dopiero wieczorem. Stwierdziliśmy, że nie ma co za wcześnie wypływać, żeby nie umęczyć się zbytnio na rozbujanym morzu. Godzina 15:00 – dalej beznadziejnie. Co prawda dzień wcześniej to nam nie przeszkadzało, jednak teraz mieliśmy ochotę w końcu połowić. Zjedliśmy obiad i zaczęliśmy się szykować. Wypłynęliśmy o 19:00, plany były takie, żeby łowić do rana. W Norwegii o tej porze jest całą dobę jasno, więc nie było problemu. Było tylko trochę zimno, około 4 stopni. Od razu popłynęliśmy na nasz blat. Morze było jeszcze trochę rozbujane. Zaczęliśmy połowy. Brań nie było zbyt wiele. Wojtek trochę za słabo się ubrał, Jurek nie czuł się zbyt dobrze więc nie łowiliśmy zbyt długo i wróciliśmy do portu. Po powrocie sfiletowaliśmy ryby i zjedliśmy kolację. Była 2 w nocy. W perspektywach pozostał nam ostatni dzień na miejscu oraz niezbyt dobre prognozy pogody od popołudnia . Opcja była tylko jedna – śpimy 3 godziny, wstajemy o piątej i płyniemy na ostatnie wędkowanie w Mefjord. Wojtek oraz Jurek stwierdzili, że odpuszczają. Łukasz nastawił budzik i położył się spać.

33Dzień ósmy – ostatni. Dzwoni budzik, jednak nikt nie reaguje. Wszyscy wymęczeni. Godzina 9:00 Łukasz wstaje i próbuje obudzić Piotra. We dwójkę ustalamy, że jak mamy jechać to za dwadzieścia minut wypływamy. I tak się stało. Godzina dziesiąta jesteśmy na łowisku. Wybraliśmy nasz ulubiony płytki blat. W zasadzie od razu wędki gną się pod naporem ryb. Zamrażarkę mamy pełną, więc wypuszczamy łowione sztuki. Jedynie kilka okazów ląduje w skrzynce. Ten dzień na zawsze zostanie nam w pamięci. Przez niespełna pięć godzin złowiliśmy ponad 90 sztuk dorszy we dwójkę. Brały ryby w przedziale od 4 do 12 kg, większość z nich miała ponad 7 kilogramów. Nie mieliśmy czasu na nic poza łowieniem, nie zjedliśmy nawet śniadania. Największe wrażenie sprawiły wątłusze, które podpływały na powierzchnię za ciągniętą rybą. Jak dotąd wyjazd do Mefjord był najbardziej udanym wyjazdem, od kiedy jeździmy do Norwegii. Faktycznie sprawdzają się opinie kolegów po kiju, że czym wyżej na północ – tym lepiej. Wszystkim z czystym sumieniem możemy polecić to miejsce.