Miejsce: Efjord Sjohus
Termin: 21.07.2011 – 30.07.2011
Skład: Łukasz, Jurek, Wojtek, Grażyna, Piotr, Paweł

17Decyzja zapadła – „W tym roku jedziemy dalej niż zwykle”. Od dawna rozmawialiśmy o tym, że nudą stały się wizyty u Bena. Bakkan-Wahl – miejsce chociaż bardzo urocze, stało się zbyt monotonne, przewidywalne, takie samo. Byliśmy żądni nowych wrażeń, czegoś innego, czegoś nowego. Zadecydowaliśmy, że zachwalana przez wszystkich północna Norwegia będzie celem naszej wyprawy.

Wybór domku był dość spontaniczny. Pomogło nam Google oraz strona znanego biura podróży – dintur.no. Szukaliśmy miejsca we fiordzie, gdzie bylibyśmy osłonięci od wiatru, wybraliśmy więc jedną z wielu ciekawych, oferowanych przez Dintur miejscówek – Ejord Sjohus. We wrześniu 2010 poprzez stronę tegoż biura zarezerwowaliśmy domek i wpłaciliśmy zaliczkę. Dalej wszystko potoczyło się jak zawsze – rezerwacja promu, kompletowanie sprzętu, zaopatrzenie, burzliwe rozmowy na temat wyjazdu, nowe pomysły dotyczące technik połowów, spotkania przy piwku, pakowanie i… no i nadszedł długo oczekiwany czas wyjazdu.

Zapakowaliśmy samochód. Wyjechaliśmy około południa. Do Gdańska mamy około 250 km. Po drodze zabraliśmy Jurka, który mieszka pod Grudziądzem. W Gdańsku, w porcie byliśmy około 16:00, tam po odebraniu biletów i krótkiej przerwie 61wjechaliśmy na prom. Po odszukaniu kabin i małym odświeżeniu udaliśmy się na zwiedzanie statku oraz morską kolację. Statek płynął około 20 godzin, niemało, jednak nawet nie zauważyliśmy, jak byliśmy już na szwedzkiej ziemi. Tam czekała nas niemała przeprawa, około 1600 km na północ. Szwedzkie drogi okazały się bardzo przyjemne. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża Bałtyku, otaczała nas bardzo bogata fauna i flora. Droga ubywała dość szybko, odkrywając przed nami coraz to ciekawsze krajobrazy. Trzeba było uważać, bo często renifery wychodziły prosto pod koła. Dotarliśmy do równoleżnika 66°33’3”N, gdzie przebiega koło podbiegunowe, zrobiliśmy kilka pamiątkowychfotek i dalej w drogę. Tak jak zakładaliśmy wcześniej, od momentu zjechania z promu, do powrotu na statek, czyli ponad 10 dni – nie spotkaliśmy się z nocą. Po drodze jeszcze mały przystanek w Narviku, kilka pamiątkowych zdjęć z pomnikiem postawionym na cześć naszych rodaków, którzy pomagali Norwegom podczas wojny, jeszcze mała kawa, no i ostatnie kilka kilometrów do celu.

24Ostatni fragment trasy odbywał się poprzez szutrową, krętą drogę, przez chwilę zastanawialiśmy się, czy to na pewno dobry kierunek, ponieważ zrobiło się bardzo wąsko i bardzo stromo. Jednak nawigacja nie zawiodła, zaprowadziła nas dokładnie do celu. Na miejscu znajdowały się trzy domki -drewniane, typowej norweskiej konstrukcji, położone na skraju skały. Z tyłu ogromny taras z pomostem, przy którym przycumowane były łodzie. Zadzwoniliśmy do właściciela, który po chwili do nas przyjechał, zaprosił do środka oraz pokazał domek i przystań. Oczywiście na początek kilka małych instrukcji dotyczących korzystania z domku i łodzi, trochę formalności, zdjęcia śrub i w końcu mogliśmy zacząć się rozpakowywać. Każdy chwytał za co się da i zanosił pakunki do domu. Wszyscy myśleliśmy głównie o tym, żeby w końcu wsiąść do łódki i wypłynąć na pierwsze przeszpiegi.

Skompletowaliśmy sprzęt, odpaliliśmy silniki, i w drogę. Gdzie tu płynąć? – zastanawialiśmy się. W końcu byliśmy tam pierwszy raz. Ciekawych „miejscówek” bardzo dużo. Wypłynęliśmy na środek fiordu i zaczęliśmy poszukiwania. Pierwsze77 pilkery poszły w dół. Złowiliśmy kilka „bolków”. Pływaliśmy jeszcze dwie, może trzy godzinki. Złowiliśmy kilka ładniejszych sztuk dorszy i czarniaków. Nie były to jednak szczególne okazy, ale jak to mówią: „Pierwsze śliwki – robaczywki”. Po powrocie do domku sprawiliśmy ryby, zjedliśmy kolację, spojrzeliśmy na zegarki i oczywiście okazało się, że jest już po północy, schociaż można było powiedzieć, że jest może popołudnie. W Norwegii trzeba uważać, bo bardzo łatwo pomylić dzień z nocą.

Kolejne dni były bardzo podobne do siebie pod względem organizacyjnym. Wstawaliśmy rano, niezbyt wcześnie, ponieważ zazwyczaj kładliśmy się spać po północy. Każdy miał przydzielone swoje zadania. Jurek wstawał pierwszy, więc parzył kawę. Piotr, Grażyna i Wojtek przygotowywali śniadania, a Łukasz i Paweł tankowali łodzie. Po śniadaniu kompletowaliśmy sprzęt, zakładaliśmy kombinezony, no i “wyjazd” w morze. Zwiedzaliśmy różne miejscówki, najlepsze 71okazały się oddalone od domku o 20-30 km, na zewnątrz fiordu, na blacie o głębokości 40-50m. Łowiliśmy dorsze przeważnie w granicach 4-8 kg. Trafiały się również i większe. Grażyna złowiła dorsza 16,5 kg i tym samym zdobyła pierwsze miejsce. Jurek złowił dorsza 12,5kg, Paweł 12,9kg, padło też kilka w granicach 9-10 kg. Łowiliśmy czarniaki 3-4 kg, brosmy 4-5 kg, karmazyny, złowiliśmy 5 halibutów (Jurek 14,60 i 10 kg, Łukasz 5 kg, Paweł 3 i 2 kg), złowiliśmy również kilka ładnych zębaczy. Wszystkie ryby zostały sprawione i zamrożone. Po powrocie do domku jedliśmy obiadokolację. Później oczywiście rozmowy na temat połowów w dniu następnym.

Pogoda była wyśmienita, pozwoliła nam na codzienne wędkowanie. Tylko jeden dzień okazał się bardzo deszczowy, co jednak nie przeszkodziło Wojtkowi, Łukaszowi oraz Pawłowi w wybraniu się na ryby. Na szczęście kombinezony okazały się bardzo szczelne, że po kilku godzinach wędkowania w deszczu, nic nie przemokło.

14Miejsce było bardzo urocze. Miejsce położone w zatoczce, bardzo ciche, skaliste, wzbogacone bardzo liczną zielenią. Wokół rosło bardzo dużo czarnych jagód, które Grażyna z zapałem zaprawiała. Wykorzystała do tego wszystkie możliwe słoiki, które zabraliśmy z różnego rodzaju przetworami do Norwegii. Niestety czas upłynął bardzo szybko. Ostatni dzień, był to dzień pakowania i wyjazdu. Spakowaliśmy ryby do zamrażarki, sprzęt zabraliśmy do samochodu, i w drogę. Podczas powrotu kilka przystanków, szukaliśmy podłączenia do prądu i tak dotarliśmy stęsknieni za rodziną do domu.

Wyjazd był bardzo fascynujący. Z pewnością wrócimy jeszcze do Efjord, bo miejsce to urzekło nas bardzo i na pewno będziemy je wspominać z wielką przyjemnością.